wtorek, 27 stycznia 2015

Międzynarodowy Dzień Pamięci o Ofiarach Holokaustu


Z okazji Międzynarodowego Dnia Pamięci o Ofiarach Holokaustu mamy dla Was dwa opowiadania z  książki pt. Współczesne opowieści żydowskie autorstwa Bożydara Grzebyka. Ciekawy przykład obecności nieobecnych w tematyce współczesnych autorów. Ksiazka do nabycia na allegro


Synagoga

Lubiłem kawiarnię w Instytucie Kultury Żydowskiej na Kazimierzu nie tylko dlatego, że podawali w niej dobrą kawę. W niewielkim hallu ze szklanym sufitem na wysokości 3 piętra mieściły się zaledwie trzy stoliki. Zbyt mało, żeby odwiedzały to miejsce zorganizowane, brzęczące nieprzyjemnie wycieczki. Nowoczesny wystrój zniechęcał też indywidualnych turystów, którzy woleli posiedzieć wśród obrazów ukazujących chasydów w różnych pozach i okolicznościach, zakurzonych maszyn do szycia Singera i kart dań, w których na pierwszym miejscu widniały gęsie pipki czy zupa Jankiela. Nie po to przecież przyjechali do Krakowa z odległych często kontynentów, żeby podziwiać szkło i chromowane poręcze, których nie brakuje w Tel–Awiwie czy Nowym Jorku.
Nie byłem tam zbyt częstym gościem. Czasem przychodziłem na filiżankę kawy, którą delektowałem się w samotności przeglądając opiniotwórcze tygodniki. Niekiedy umawiałem się tam ze znajomymi, którzy lubili się spóźniać. Nie zostawaliśmy jednak w Instytucie zbyt długo. To nie było miejsce, którym pragnąłbym się z nimi dzielić.
To był lipiec. Leniwa ekipa budowlana przemieniała moje zaniedbane mieszkanie w przytulne gniazdko, do którego można od czasu do czasu kogoś zaprosić bez większego wstydu. Zamiast więc wracać po pracy do domu początkowo snułem się po mieście. Szybko jednak upał i liczne wycieczki nie pozostawiające na chodnikach wolnego miejsca dla indywidualistów sprawiły, że poszukałem sobie bezpiecznej przystani właśnie w instytucie.
Prasa w wakacje zwykle nie dostarcza zbyt wielu inspirujących treści, więc chcąc nie chcąc moja uwaga kierowała się w stronę innych gości. Moje zainteresowanie wzbudził mężczyzna po trzydziestce, który przychodził w tym czasie do instytutu równie często jak ja. Zamawiał sok jabłkowy i zaczynał czytać książkę. Były to zwykle publikacje w języku angielskim. Swoją znajomość tego języka potwierdzał pomagając od czasu do czasu amerykańskim turystom w zrozumieniu niezwykłości naszego kraju.
Zazdrościłem mu. I to wcale nie zdolności lingwistycznych. Przychodziła po niego ponętna brunetka z uśmiechem Sandry Bullock. Na jej widok szybko wstawał od stolika, całował ją w policzek i zaraz potem bez pośpiechu kierowali się ku wyjściu. Czasem zostawał po niej tylko słabo wyczuwalny zapach perfum. Kilka lat później odkryłem, że tak pachnie Nina Niny Ricci. Cieszę się, że dzisiaj używa jej niewiele kobiet.
Któregoś dnia, w upalne popołudnie bezceremonialnie przysiadł się do niego starszy mężczyzna. Na jego czole i przebiegającej przez środek głowy łysinie perlił się pot, a obfity brzuch unosił się w przyspieszonym oddechu. W jego oczach nie można było jednak dostrzec ani odrobiny zmęczenia. Spojrzenie staruszka było nieprzyjemnie przenikliwe i sugerowało dość niepokojącą przewrotność i inteligencję.
Znajdzie się miejsce dla starego Żyda? – zapytał.
Mężczyzna spojrzał na niego z widocznym zainteresowaniem i odłożył książkę na blat stolika.
Oczywiście – kiwnął głową.
Zapomniałem już, że tu też bywają upały – starszy pan uśmiechnął się. – Powinienem przyjechać na wiosnę. Serce łatwiej by to wszystko przetrzymało...
Tak, wtedy jest przyjemniej – przytaknął zagadnięty.
Pan tu mieszka na stałe? – dociekał staruszek.
Mężczyzna kiwnął tylko głową.
Myślałem, żeby się tu przenieść, ale to coraz trudniejsze – westchnął intruz.
To nie jest kraj, gdzie żyje się łatwo – rzucił stały bywalec instytutu.
Och, to nie ma żadnego znaczenia – stwierdził starszy pan. – Jestem przyzwyczajony do niewygód i nie dziwią mnie żadne absurdy. Po prostu z każdym rokiem, z każdą wizytą tutaj coraz wyraźniej ich słyszę...
Ich? – jego rozmówca zrobił bardzo dziwną minę.
Staruszek był najwyraźniej rozbawiony.
Moich przodków, przyjaciół znajomych, którzy tu zostali – wyjaśnił. – Chyba już jestem w wieku, że bliżej mi do nich niż do innych...
Niech pan nie przesadza... – powiedział chyba grzecznościowo. – Wygląda pan całkiem młodo...
Mówi pan? – intruz zrobił szelmowską minę. – W końcu zostawiłem tu swoją młodość, to może w końcu mnie odnalazła? Taaak. Wracam właśnie z miasteczka gdzie dorastałem. Siedziałem na ławce na rynku, tam gdzie w dni targowe stały kiedyś stragany starych Żydówek. Biegaliśmy koło nich. Czasem nawet udało się zwędzić jakiś drobiazg... Może rzeczywiście powinienem poczuć się młody...
Właśnie – przytaknął jego rozmówca.
Starszy pan pokiwał głową.
Problem w tym, że kiedy patrzę na swoich znajomych w Tel Awiwie, ich dzieci i dzieci ich dzieci, to myślę, że Bóg odebrał nam młodość – stwierdził refleksyjnie.
Nie jest chyba tak źle – rzucił bez większego przekonania młody mężczyzna.
Staruszek przesunął palcem książkę leżącą na blacie stolika.
– „Jerusalem: City of Mirrors”... – przeczytał tytuł. – Ciekawa książka. Był pan kiedyś w Jerozolimie?
Nigdy – oznajmił bywalec instytutu.
Szkoda, niektórzy mówią, że tylko tam można poczuć obecność Boga – pokiwał głową staruszek. – Wiadomo święte miasto, to i do Boga blisko...
Młody mężczyzna zamyślił się. Milczenie trwało dość długo.
Wie pan – stwierdził nagle. – Ja kiedyś poczułem obecność Boga i to wcale nie w świętym mieście.
Ciekawe – zainteresował się leciwy turysta.
Też się wychowywałem w małym miasteczku – powiedział partner brunetki o uśmiechu Sandry Bullock. – Była tam synagoga. Odkąd pamiętam była odgrodzona i zamknięta. Jak przez mgłę widzę gruby, zardzewiały łańcuch na potężnych drewnianych drzwiach...
Staruszek pokiwał głową, jakby taki widok był co najmniej oczywisty.
Chodziliśmy tam z kumplami – kontynuował młody mężczyzna. – Przeciskaliśmy się przez dziurę w siatce i zwykle długo kłóciliśmy się, czy wejść do środka, czy nie. Mieliśmy chyba po 10 lat i potrafiliśmy wymyślać sobie od tchórzy i frajerów...
To nieuchronne jak wietrzna ospa – uśmiechnął się starszy pan.
Kiedyś miałem gorszy dzień i dałem się sprowokować – westchnął eksplorator świątyń. – Podsadzili mnie do otwartego okna w przedsionku i wskoczyłem do środka. Żaden z moich kolegów nie odważył się pójść moim śladem. Ostrożnie wszedłem do wielkiej i pustej sali. Powoli zaczęły docierać do mnie szczegóły. Najpierw porozrzucane po podłodze kartki książek zadrukowane niezrozumiałymi znakami i wiszące na jednym zawiasie skrzydło drzwi szafy wbudowanej w ścianę...
Aron Ha – Kodesz – szepnął staruszek.
Wtedy nie wiedziałem jak się nazywa – wyjaśnił młody mężczyzna. – Potem zacząłem oglądać malowidła na ścianach. Potwora pożerającego własny ogon i patrzące refleksyjnie lwy. Nieco wyblakły granatowy sufit, na którym żarzyły się gwiazdy Dawida.
Kiedyś to musiało być miejsce... – westchnął mieszkaniec Tel Awiwu.
To wtedy było... miejsce – uśmiechnął się bywalec instytutu. – Kiedy stałem na środku tego pustego, opuszczonego przez ludzi budynku, gdzie przeciąg sprawiał, że wnętrze wypełniało się delikatnym szmerem walających się po posadzce kartek, po raz pierwszy w życiu poczułem obecność Boga.
Zapadło milczenie. Rozmówcy długą chwilę siedzieli bez ruchu.
Jaki on był? – zapytał nagle staruszek. – Rozgniewany czy współczujący?
Młody mężczyzna spojrzał na niego zdziwiony.
Nie mam pojęcia – stwierdził. – Tak się przestraszyłem, że nie wiem kiedy znalazłem jakąś starą skrzynkę, wdrapałem się po niej na okno i uciekłem. A czy to ma jakieś znaczenie?
Nie wiem – westchnął starszy pan. – Ale łatwiej by mi było umierać, gdybym wiedział jaki jest...
W drzwiach pojawiła się kobieta o uśmiechu Sandry Bullock, trzymająca za rękę milutkiego chłopca. Młody mężczyzna spojrzał na nich i jego twarz rozpromienił uśmiech.
On nie jest zły – powiedział, kiedy pomachała mu ręką. – Obdarował mnie nimi, kiedy zaangażowałem się w społeczną akcję ratowania synagogi. Poznałem ją, kiedy jechałem na rozmowę do siedziby gminy żydowskiej. Muszę iść.
Wstał i podszedł do kobiety. Pocałował ją w policzek. Kiedy wychodzili, odwrócił się w drzwiach i powiedział:
Do widzenia.
Staruszek uśmiechnął się. Kiedy wychodził zostawił pani obsługującej bar duży napiwek.



Pudełko

Kiedy zobaczyłem na ekranie monitora maila od niej byłem zaskoczony. Ostatni raz widzieliśmy się dziesięć lat temu. Odwiozłem ją na lotnisko, kiedy wyjeżdżała na stypendium do USA. Potem przez dwa lata wysyłaliśmy do siebie kartki na święta, lecz chyba mniej więcej w tym samym czasie zmieniliśmy miejsca zamieszkania i kontakt się urwał.
Poznaliśmy się na pierwszym roku studiów, tuż po inauguracji roku akademickiego. Stała na korytarzu przed tablicą ogłoszeń i studiowała nazwiska osób, które znalazły się w jej grupie. Obok stała wielka walizka.
W której grupie jesteś? – zapytała, kiedy podszedłem.
Spojrzałem na tablicę.
W czwartej – rzuciłem i pokazałem palcem swoje dane osobowe. – To ja.
A to ja – wskazała nazwisko trzy linijki wyżej na tej samej liście.
Bardzo mi miło – powiedziałem.
Skoro się już znamy i będziemy chodzić na te same zajęcia przez kilka lat, to pomógłbyś mi zataszczyć tę walizkę do mieszkania? – była niezwykle bezceremonialna i roszczeniowa.
No, w zasadzie – wybąkałem.
No to chodźmy, potem zapraszam na kawę – rzuciła energicznie. – Niedaleko stancji jest świetna kawiarnia.
Walizka była straszliwie ciężka.
Przez lata studiów stało się to naszym rytuałem. Wychodziłem po nią na Dworzec Główny, brałem walizkę i dźwigałem ją do tramwaju, a potem z tramwaju do wynajmowanego przez nią mieszkania w bloku przy ulicy Kazimierza Wielkiego. Na czwartym roku było jeszcze gorzej, bo jakaś krewna wyjechała na stałe za granicę i zostawiła pod jej opieką kawalerkę na osiedlu Widok. Przystanek był położony w dużo większej odległości.
Lubiłem ją. Mogliśmy dyskutować całymi wieczorami, jednak nigdy nie zaiskrzyło między nami, choć muszę przyznać, że podobała mi się. Gdyby było inaczej na pewno nie dźwigałbym jej walizek. Podejrzewałem, że podkochuje się w jednym czarusiu z grupy trzeciej, który był wyjątkowym palantem, jednak nie wiedzieć czemu, dziewczyny z roku o tym nie wiedziały. Albo udawały, że nie wiedzą. Przeszło jej mniej więcej w tym czasie, kiedy przeniosła się na osiedle. Czaruś wszedł z koleżanką ze swojej grupy w bliski związek, który zaowocował ciążą. Moja przyjaciółka straciła wtedy zainteresowanie mężczyznami. Przynajmniej tak mi się wydawało.
Nie wiedziałem o niej wiele. Przyjechała na studia z jednego z tych podkrakowskich miasteczek, w których ludzie mają ogromne ambicje. Jej matka była nauczycielką, a koleżanki z liceum, które od czasu do czasu spotykałem, były upiorne. W jej przeszłości nie znalazłem nic wystarczająco intrygującego, żeby powstało we mnie pragnienie rozmowy o niej.
Znałem za to doskonale jej plany na przyszłość. Mogła o nich mówić godzinami. To paplanie sprowadzało się w zasadzie do jednego – chciała wyjechać za granicę, znaleźć dobrą pracę i mieć duży dom na przedmieściach. Zmieniały się tylko szczegóły. Raz widziała siebie w londyńskim City, kiedy indziej snuła wizję kariery w Paryżu. Zawsze mówiłem jej, że wszystko jest możliwe, choć nie bardzo w to wierzyłem. Miałem zbyt duże skłonności do oceniania ludzi swoją miarą – patrzyłem na nich oczami abnegata, który na studia poszedł tylko dlatego, żeby uniknąć służby wojskowej.
W październiku, na początku ostatniego roku studiów, jak zwykle czekałem na nią na dworcu. Kilka dni wcześniej wróciła z Francji, gdzie opiekowała się dziećmi i szlifowała francuski. Przez ostatni tydzień odpoczywała u mamy. Pojechaliśmy „czwórką” do Bronowic. Była niespokojna i niecierpliwa. Nie zdziwiło mnie to. Sam często bywałem rozdrażniony po wizytach u rodziców. Jej zdenerwowanie wzrosło, gdy weszliśmy do klatki schodowej. Wjechaliśmy windą na piąte piętro. Kiedy zobaczyłem drzwi jej mieszkania poczułem się nieswojo. Były niedomknięte, a w okolicy zamka widać było ślady wskazujące, że ktoś wyłamał go łomem lub łyżką do opon.
Wbiegła do środka. Wolno ruszyłem za nią. Wszedłem do pokoju usiłując nie stanąć na leżących w nieładzie na podłodze przedmiotach. Zobaczyłem, że szuka czegoś wśród porozrzucanych rzeczy.
Nieźle – zagadnąłem głupio.
Nic nie odpowiedziała zajęta przetrząsaniem splądrowanej przez włamywaczy szafy. Dostrzegłem, że jest bliska płaczu. Zastanawiałem się jak jej pomóc. Odsunąłem leżące na kanapie podkoszulki i usiadłem. Kątem oka zobaczyłem wystające spod ubrań stare, okrągłe, metalowe pudełko z niemieckimi napisami. Wziąłem je do ręki i zacząłem nerwowo się nim bawić.
Co mogę zrobić... – rzuciłem.
Powoli odwróciła się do mnie i czułem, że zaraz wyładuje na mnie swoją złość i rozczarowanie. Tymczasem spojrzała na pudełko, które obracałem w dłoniach i uśmiechnęła się boleśnie. Podeszła do mnie i wyjęła mi je z ręki. Po jej policzkach popłynęły łzy.
Patrzyłem na nią lekko zszokowany i zastanawiałem się, czy przypadkiem nie jest to jakiś objaw załamania nerwowego.
Wszystko w porządku – zapytałem.
Kiwnęła głową.
Nic ważnego nie zginęło? – dopytywałem.
Eee, trochę francuskich słodyczy i ciuchów od Tati’ego – wzruszyła ramionami. – Największy problem to teraz drzwi.
A to pudełko? – byłem zaciekawiony.
Nie wiem co by się bez niego stało – westchnęła z wyraźną ulgą. – To byłaby katastrofa.
Trzymasz w nim brylanty?! – przyszło mi nagle do głowy.
Roześmiała się.
Nie, to tylko taki magiczny przedmiot – wyjaśniła. – Talizman. Dzięki niemu wszystko mi się udaje.
Żartujesz... – to było jak prychnięcie.
Wcale nie – usiadła na podłodze. – Byłam w pierwszej klasie liceum. Rodzice się rozwiedli i ojciec się wyprowadził. Razem ze swoimi rzeczami przypadkowo zabrał je ze sobą. Wtedy zaczęłam mieć straszliwego pecha. Moja ulubiona nauczycielka się rozchorowała i zastąpiła ją prawdziwa zołza. Chłopak, z którym chodziłam poczuł miętę do mojej koleżanki i w ogóle nic mi się nie udawało. Kiedy przypadkiem znalazłam je u taty, od razu wszystko wróciło do normy.
Podpuszczasz mnie? – spojrzałem na nią podejrzliwie.
Po co miałabym to robić – zrobiła minę, która z pewnością wyrażała politowanie. – Czasem powinieneś wyłączyć racjonalno – analityczne obwody w swoim mózgu. Zobaczysz wtedy, że życie jest piękniejsze. Zrobię coś do picia.
Wstała i poszła do kuchni. Ruszyłem za nią.
Ale jakieś poniemieckie pudełko... – marudziłem.
Dostałam je od dziadka, kiedy miałam osiem lat – powiedziała zapalając gaz pod czajnikiem. – Było to dla mnie wielkie wydarzenie, bo wszyscy znaliśmy jego historię. Powiedział mi wtedy. „Dopóki będziesz je miała wszystko ci się uda, tak jak mnie”. Wiedział co mówi.
A kim był twój dziadek? – zaciekawiłem się.
Nie odpowiedziała. Poczekała aż woda się zagotuje i wlała ją do filiżanek z torebkami z herbatą. Podała mi jedną, sama wzięła drugą i usiadła przy niewielkim stole.
Pod koniec roku 1942 dziadek miał 13 lat – powiedziała. – Ale był taki wymizerowany i niewyrośnięty, że wyglądał góra na dziewięć. Już wtedy był sierotą. Żeby przeżyć żebrał i szukał jedzenia w śmietnikach. Opowiadał mi, że tego dnia był wyjątkowo głodny i wyziębiony. To był październik albo listopad. Wiedział tylko, że to była niedziela, bo ludzie szli do kościołów. Znalazł wtedy w koszu na śmieci w pobliżu kawiarni dla Niemców nie dojedzone ciastko. Był tak zaaferowany, że nie zauważył żołnierza, który podszedł niepostrzeżenie i położył mu rękę na ramieniu. Dziadek zobaczył czubki wojskowych butów. Tak mówił: „Zobaczyłem czubki wojskowych butów”. Nic więcej. Ale nie musiał nic więcej mówić. Był uciekinierem z odciętego już wtedy od świata getta, nie miał dokumentów i gwiazdy Dawida, którą powinni nosić po aryjskiej stronie wszyscy Żydzi, którzy ukończyli 12 lat.
Nie przyszło mi do głowy, że jesteś Żydówką – wypaliłem i od razu poczułem się głupio.
Ty też nie opowiadasz o swoich korzeniach, ale robi to za ciebie twój najlepszy przyjaciel – odcięła się.
On mówi o mnie, że jestem?... – przeżyłem mały szok.
Owszem – przytaknęła.
Nie jestem... A może tylko o tym nie wiem – zrobiło mi się, nie wiedzieć czemu głupio. – W każdym razie nie przeszkadzało by mi to.
Popatrzyła na mnie dziwnie.
Niemiec szarpnął go lekko i odwrócił twarzą do siebie – kontynuowała. – Dziadek poczuł zapach wódki. Żołnierz uśmiechnął się i wyciągnął w jego stronę rękę z pudełkiem landrynek...
Tym pudełkiem? – zapytałem niepotrzebnie.
Tak – potwierdziła. – Dziadek nie wiedział co zrobić. Niemiec wcisnął mu je do ręki, poklepał po twarzy i odszedł. Od tamtej chwili wszystko się zmieniło. W zrujnowanym domu, w którym pomieszkiwał, wypatrzył go kolejarz i ukrył najpierw na wsi pod Krakowem, a kiedy zrobiło się tam niebezpiecznie na stryszku w domku dróżnika, co było dość ryzykowne, bo często zaglądały tam patrole bahnschutzu. Najgorzej było w styczniu 1945. Kolejarz nie pojawiał się, za to wszędzie było dużo Niemców. Wtedy uratowały go landrynki z pudełka. Zostało mu ich zaledwie kilka. Brał do ust jedną dziennie. Mówił, że wtedy czuł w sobie przypływ sił, jakby zjadł wielki obiad. Kiedy zobaczył przez szparę rosyjskich żołnierzy zostały mu jeszcze dwie...
Piękna historia – oceniłem.
Nie opowiadaj o tym nikomu, bo dziadek uważa to za bardzo intymne wspomnienia, którymi nie wolno dzielić się z obcymi – poprosiła.
Ale mnie opowiedziałaś – zrobiłem minę, która w założeniu miała być szelmowska.
Wybrałam mniejsze zło – stwierdziła. – Gdybym ci nie opowiedziała, to jutro rozpowiedziałbyś wszystkim, że jestem wariatką.
Nie doceniasz mojej dyskrecji – chciałem, żeby wyraźnie zabrzmiało w moim głosie oburzenie.
Uśmiechnęła się pod nosem.
Pozostałem dyskretny aż do dzisiaj. I nie czuję się winny, gdyż sama mnie sprowokowała do tej opowieści.
W mailu nie napisała do mnie ani słowa. Załączyła tylko zdjęcie. Było na nim wielkie biurko z egzotycznego drewna, na którym stała mosiężna tabliczka z jej nazwiskiem. Z tyłu, za skórzanym, pustym fotelem było okno, z którego rozciągał się widok na wieżowce i morze. Wyglądało to na Dolny Manhattan. Na środku biurka, obok Macbooka leżało pudełko po landrynkach.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz