Z okazji Międzynarodowego Dnia Pamięci o Ofiarach Holokaustu mamy dla Was dwa opowiadania z książki pt. Współczesne opowieści żydowskie autorstwa Bożydara Grzebyka. Ciekawy przykład obecności nieobecnych w tematyce współczesnych autorów. Ksiazka do nabycia na allegro
Synagoga
Synagoga
Lubiłem
kawiarnię w Instytucie Kultury Żydowskiej na Kazimierzu nie tylko
dlatego, że podawali w niej dobrą kawę. W niewielkim hallu ze
szklanym sufitem na wysokości 3 piętra mieściły się zaledwie
trzy stoliki. Zbyt mało, żeby odwiedzały to miejsce zorganizowane,
brzęczące nieprzyjemnie wycieczki. Nowoczesny wystrój zniechęcał
też indywidualnych turystów, którzy woleli posiedzieć wśród
obrazów ukazujących chasydów w różnych pozach i
okolicznościach, zakurzonych maszyn do szycia Singera i kart dań, w
których na pierwszym miejscu widniały gęsie pipki czy zupa
Jankiela. Nie po to przecież przyjechali do Krakowa z odległych
często kontynentów, żeby podziwiać szkło i chromowane poręcze,
których nie brakuje w Tel–Awiwie czy Nowym Jorku.
Nie
byłem tam zbyt częstym gościem. Czasem przychodziłem na filiżankę
kawy, którą delektowałem się w samotności przeglądając
opiniotwórcze tygodniki. Niekiedy umawiałem się tam ze znajomymi,
którzy lubili się spóźniać. Nie zostawaliśmy jednak w
Instytucie zbyt długo. To nie było miejsce, którym pragnąłbym
się z nimi dzielić.
To
był lipiec. Leniwa ekipa budowlana przemieniała moje zaniedbane
mieszkanie w przytulne gniazdko, do którego można od czasu do czasu
kogoś zaprosić bez większego wstydu. Zamiast więc wracać po
pracy do domu początkowo snułem się po mieście. Szybko jednak
upał i liczne wycieczki nie pozostawiające na chodnikach wolnego
miejsca dla indywidualistów sprawiły, że poszukałem sobie
bezpiecznej przystani właśnie w instytucie.
Prasa
w wakacje zwykle nie dostarcza zbyt wielu inspirujących treści,
więc chcąc nie chcąc moja uwaga kierowała się w stronę innych
gości. Moje zainteresowanie wzbudził mężczyzna po trzydziestce,
który przychodził w tym czasie do instytutu równie często jak ja.
Zamawiał sok jabłkowy i zaczynał czytać książkę. Były to
zwykle publikacje w języku angielskim. Swoją znajomość tego
języka potwierdzał pomagając od czasu do czasu amerykańskim
turystom w zrozumieniu niezwykłości naszego kraju.
Zazdrościłem
mu. I to wcale nie zdolności lingwistycznych. Przychodziła po niego
ponętna brunetka z uśmiechem Sandry Bullock. Na jej widok szybko
wstawał od stolika, całował ją w policzek i zaraz potem bez
pośpiechu kierowali się ku wyjściu. Czasem zostawał po niej tylko
słabo wyczuwalny zapach perfum. Kilka lat później odkryłem, że
tak pachnie Nina Niny Ricci. Cieszę się, że dzisiaj używa jej
niewiele kobiet.
Któregoś
dnia, w upalne popołudnie bezceremonialnie przysiadł się do niego
starszy mężczyzna. Na jego czole i przebiegającej przez środek
głowy łysinie perlił się pot, a obfity brzuch unosił się w
przyspieszonym oddechu. W jego oczach nie można było jednak
dostrzec ani odrobiny zmęczenia. Spojrzenie staruszka było
nieprzyjemnie przenikliwe i sugerowało dość niepokojącą
przewrotność i inteligencję.
–
Znajdzie
się miejsce dla starego Żyda? – zapytał.
Mężczyzna
spojrzał na niego z widocznym zainteresowaniem i odłożył książkę
na blat stolika.
–
Oczywiście
– kiwnął głową.
–
Zapomniałem
już, że tu też bywają upały – starszy pan uśmiechnął się.
– Powinienem przyjechać na wiosnę. Serce łatwiej by to wszystko
przetrzymało...
–
Tak,
wtedy jest przyjemniej – przytaknął zagadnięty.
–
Pan
tu mieszka na stałe? – dociekał staruszek.
Mężczyzna
kiwnął tylko głową.
–
Myślałem,
żeby się tu przenieść, ale to coraz trudniejsze – westchnął
intruz.
–
To
nie jest kraj, gdzie żyje się łatwo – rzucił stały bywalec
instytutu.
–
Och,
to nie ma żadnego znaczenia – stwierdził starszy pan. – Jestem
przyzwyczajony do niewygód i nie dziwią mnie żadne absurdy. Po
prostu z każdym rokiem, z każdą wizytą tutaj coraz wyraźniej
ich słyszę...
–
Ich?
– jego rozmówca zrobił bardzo dziwną minę.
Staruszek
był najwyraźniej rozbawiony.
–
Moich
przodków, przyjaciół znajomych, którzy tu zostali – wyjaśnił.
– Chyba już jestem w wieku, że bliżej mi do nich niż do
innych...
–
Niech
pan nie przesadza... – powiedział chyba grzecznościowo. –
Wygląda pan całkiem młodo...
–
Mówi
pan? – intruz zrobił szelmowską minę. – W końcu zostawiłem
tu swoją młodość, to może w końcu mnie odnalazła? Taaak.
Wracam właśnie z miasteczka gdzie dorastałem. Siedziałem na ławce
na rynku, tam gdzie w dni targowe stały kiedyś stragany starych
Żydówek. Biegaliśmy koło nich. Czasem nawet udało się zwędzić
jakiś drobiazg... Może rzeczywiście powinienem poczuć się
młody...
–
Właśnie
– przytaknął jego rozmówca.
Starszy
pan pokiwał głową.
–
Problem
w tym, że kiedy patrzę na swoich znajomych w Tel Awiwie, ich dzieci
i dzieci ich dzieci, to myślę, że Bóg odebrał nam młodość –
stwierdził refleksyjnie.
–
Nie
jest chyba tak źle – rzucił bez większego przekonania młody
mężczyzna.
Staruszek
przesunął palcem książkę leżącą na blacie stolika.
–
„Jerusalem:
City of Mirrors”... – przeczytał tytuł. – Ciekawa książka.
Był pan kiedyś w Jerozolimie?
–
Nigdy
– oznajmił bywalec instytutu.
–
Szkoda,
niektórzy mówią, że tylko tam można poczuć obecność Boga –
pokiwał głową staruszek. – Wiadomo święte miasto, to i do Boga
blisko...
Młody
mężczyzna zamyślił się. Milczenie trwało dość długo.
–
Wie
pan – stwierdził nagle. – Ja kiedyś poczułem obecność Boga i
to wcale nie w świętym mieście.
–
Ciekawe
– zainteresował się leciwy turysta.
–
Też
się wychowywałem w małym miasteczku – powiedział partner
brunetki o uśmiechu Sandry Bullock. – Była tam synagoga. Odkąd
pamiętam była odgrodzona i zamknięta. Jak przez mgłę widzę
gruby, zardzewiały łańcuch na potężnych drewnianych drzwiach...
Staruszek
pokiwał głową, jakby taki widok był co najmniej oczywisty.
–
Chodziliśmy
tam z kumplami – kontynuował młody mężczyzna. –
Przeciskaliśmy się przez dziurę w siatce i zwykle długo
kłóciliśmy się, czy wejść do środka, czy nie. Mieliśmy chyba
po 10 lat i potrafiliśmy wymyślać sobie od tchórzy i frajerów...
–
To
nieuchronne jak wietrzna ospa – uśmiechnął się starszy pan.
–
Kiedyś
miałem gorszy dzień i dałem się sprowokować – westchnął
eksplorator świątyń. – Podsadzili mnie do otwartego okna w
przedsionku i wskoczyłem do środka. Żaden z moich kolegów nie
odważył się pójść moim śladem. Ostrożnie wszedłem do
wielkiej i pustej sali. Powoli zaczęły docierać do mnie szczegóły.
Najpierw porozrzucane po podłodze kartki książek zadrukowane
niezrozumiałymi znakami i wiszące na jednym zawiasie skrzydło
drzwi szafy wbudowanej w ścianę...
–
Aron
Ha – Kodesz – szepnął staruszek.
–
Wtedy
nie wiedziałem jak się nazywa – wyjaśnił młody mężczyzna. –
Potem zacząłem oglądać malowidła na ścianach. Potwora
pożerającego własny ogon i patrzące refleksyjnie lwy. Nieco
wyblakły granatowy sufit, na którym żarzyły się gwiazdy Dawida.
–
Kiedyś
to musiało być miejsce... – westchnął mieszkaniec Tel Awiwu.
–
To
wtedy było... miejsce – uśmiechnął się bywalec instytutu. –
Kiedy stałem na środku tego pustego, opuszczonego przez ludzi
budynku, gdzie przeciąg sprawiał, że wnętrze wypełniało się
delikatnym szmerem walających się po posadzce kartek, po raz
pierwszy w życiu poczułem obecność Boga.
Zapadło
milczenie. Rozmówcy długą chwilę siedzieli bez ruchu.
–
Jaki
on był? – zapytał nagle staruszek. – Rozgniewany czy
współczujący?
Młody
mężczyzna spojrzał na niego zdziwiony.
–
Nie
mam pojęcia – stwierdził. – Tak się przestraszyłem, że nie
wiem kiedy znalazłem jakąś starą skrzynkę, wdrapałem się po
niej na okno i uciekłem. A czy to ma jakieś znaczenie?
–
Nie
wiem – westchnął starszy pan. – Ale łatwiej by mi było
umierać, gdybym wiedział jaki jest...
W
drzwiach pojawiła się kobieta o uśmiechu Sandry Bullock,
trzymająca za rękę milutkiego chłopca. Młody mężczyzna
spojrzał na nich i jego twarz rozpromienił uśmiech.
–
On
nie jest zły – powiedział, kiedy pomachała mu ręką. –
Obdarował mnie nimi, kiedy zaangażowałem się w społeczną akcję
ratowania synagogi. Poznałem ją, kiedy jechałem na rozmowę do
siedziby gminy żydowskiej. Muszę iść.
Wstał
i podszedł do kobiety. Pocałował ją w policzek. Kiedy wychodzili,
odwrócił się w drzwiach i powiedział:
–
Do
widzenia.
Staruszek
uśmiechnął się. Kiedy wychodził zostawił pani obsługującej
bar duży napiwek.
Pudełko
Kiedy
zobaczyłem na ekranie monitora maila od niej byłem zaskoczony.
Ostatni raz widzieliśmy się dziesięć lat temu. Odwiozłem ją na
lotnisko, kiedy wyjeżdżała na stypendium do USA. Potem przez dwa
lata wysyłaliśmy do siebie kartki na święta, lecz chyba mniej
więcej w tym samym czasie zmieniliśmy miejsca zamieszkania
i kontakt się urwał.
Poznaliśmy
się na pierwszym roku studiów, tuż po inauguracji roku
akademickiego. Stała na korytarzu przed tablicą ogłoszeń i
studiowała nazwiska osób, które znalazły się w jej grupie. Obok
stała wielka walizka.
–
W
której grupie jesteś? – zapytała, kiedy podszedłem.
Spojrzałem
na tablicę.
–
W
czwartej – rzuciłem i pokazałem palcem swoje dane osobowe. – To
ja.
–
A
to ja – wskazała nazwisko trzy linijki wyżej na tej samej liście.
–
Bardzo
mi miło – powiedziałem.
–
Skoro
się już znamy i będziemy chodzić na te same zajęcia przez kilka
lat, to pomógłbyś mi zataszczyć tę walizkę do mieszkania? –
była niezwykle bezceremonialna i roszczeniowa.
–
No,
w zasadzie – wybąkałem.
–
No
to chodźmy, potem zapraszam na kawę – rzuciła energicznie. –
Niedaleko stancji jest świetna kawiarnia.
Walizka
była straszliwie ciężka.
Przez
lata studiów stało się to naszym rytuałem. Wychodziłem po nią
na Dworzec Główny, brałem walizkę i dźwigałem ją do
tramwaju, a potem z tramwaju do wynajmowanego przez nią mieszkania w
bloku przy ulicy Kazimierza Wielkiego. Na czwartym roku było jeszcze
gorzej, bo jakaś krewna wyjechała na stałe za granicę i zostawiła
pod jej opieką kawalerkę na osiedlu Widok. Przystanek był położony
w dużo większej odległości.
Lubiłem
ją. Mogliśmy dyskutować całymi wieczorami, jednak nigdy nie
zaiskrzyło między nami, choć muszę przyznać, że podobała mi
się. Gdyby było inaczej na pewno nie dźwigałbym jej walizek.
Podejrzewałem, że podkochuje się w jednym czarusiu z grupy
trzeciej, który był wyjątkowym palantem, jednak nie wiedzieć
czemu, dziewczyny z roku o tym nie wiedziały. Albo udawały, że nie
wiedzą. Przeszło jej mniej więcej w tym czasie, kiedy przeniosła
się na osiedle. Czaruś wszedł z koleżanką ze swojej grupy w
bliski związek, który zaowocował ciążą. Moja przyjaciółka
straciła wtedy zainteresowanie mężczyznami. Przynajmniej tak mi
się wydawało.
Nie
wiedziałem o niej wiele. Przyjechała na studia z jednego z tych
podkrakowskich miasteczek, w których ludzie mają ogromne ambicje.
Jej matka była nauczycielką, a koleżanki z liceum, które od czasu
do czasu spotykałem, były upiorne. W jej przeszłości nie
znalazłem nic wystarczająco intrygującego, żeby powstało we mnie
pragnienie rozmowy o niej.
Znałem
za to doskonale jej plany na przyszłość. Mogła o nich mówić
godzinami. To paplanie sprowadzało się w zasadzie do jednego –
chciała wyjechać za granicę, znaleźć dobrą pracę i mieć duży
dom na przedmieściach. Zmieniały się tylko szczegóły. Raz
widziała siebie w londyńskim City, kiedy indziej snuła wizję
kariery w Paryżu. Zawsze mówiłem jej, że wszystko jest możliwe,
choć nie bardzo w to wierzyłem. Miałem zbyt duże skłonności do
oceniania ludzi swoją miarą – patrzyłem na nich oczami abnegata,
który na studia poszedł tylko dlatego, żeby uniknąć służby
wojskowej.
W
październiku, na początku ostatniego roku studiów, jak zwykle
czekałem na nią na dworcu. Kilka dni wcześniej wróciła z
Francji, gdzie opiekowała się dziećmi i szlifowała francuski.
Przez ostatni tydzień odpoczywała u mamy. Pojechaliśmy „czwórką”
do Bronowic. Była niespokojna i niecierpliwa. Nie zdziwiło mnie to.
Sam często bywałem rozdrażniony po wizytach u rodziców. Jej
zdenerwowanie wzrosło, gdy weszliśmy do klatki schodowej.
Wjechaliśmy windą na piąte piętro. Kiedy zobaczyłem drzwi jej
mieszkania poczułem się nieswojo. Były niedomknięte, a w okolicy
zamka widać było ślady wskazujące, że ktoś wyłamał go łomem
lub łyżką do opon.
Wbiegła
do środka. Wolno ruszyłem za nią. Wszedłem do pokoju usiłując
nie stanąć na leżących w nieładzie na podłodze przedmiotach.
Zobaczyłem, że szuka czegoś wśród porozrzucanych rzeczy.
–
Nieźle
– zagadnąłem głupio.
Nic
nie odpowiedziała zajęta przetrząsaniem splądrowanej przez
włamywaczy szafy. Dostrzegłem, że jest bliska płaczu.
Zastanawiałem się jak jej pomóc. Odsunąłem leżące na kanapie
podkoszulki i usiadłem. Kątem oka zobaczyłem wystające spod ubrań
stare, okrągłe, metalowe pudełko z niemieckimi napisami. Wziąłem
je do ręki i zacząłem nerwowo się nim bawić.
–
Co
mogę zrobić... – rzuciłem.
Powoli
odwróciła się do mnie i czułem, że zaraz wyładuje na mnie swoją
złość i rozczarowanie. Tymczasem spojrzała na pudełko, które
obracałem w dłoniach i uśmiechnęła się boleśnie. Podeszła
do mnie i wyjęła mi je z ręki. Po jej policzkach popłynęły łzy.
Patrzyłem
na nią lekko zszokowany i zastanawiałem się, czy przypadkiem nie
jest to jakiś objaw załamania nerwowego.
–
Wszystko
w porządku – zapytałem.
Kiwnęła
głową.
–
Nic
ważnego nie zginęło? – dopytywałem.
–
Eee,
trochę francuskich słodyczy i ciuchów od Tati’ego – wzruszyła
ramionami. – Największy problem to teraz drzwi.
–
A
to pudełko? – byłem zaciekawiony.
–
Nie
wiem co by się bez niego stało – westchnęła z wyraźną ulgą.
– To byłaby katastrofa.
–
Trzymasz
w nim brylanty?! – przyszło mi nagle do głowy.
Roześmiała
się.
–
Nie,
to tylko taki magiczny przedmiot – wyjaśniła. – Talizman.
Dzięki niemu wszystko mi się udaje.
–
Żartujesz...
– to było jak prychnięcie.
–
Wcale
nie – usiadła na podłodze. – Byłam w pierwszej klasie liceum.
Rodzice się rozwiedli i ojciec się wyprowadził. Razem ze swoimi
rzeczami przypadkowo zabrał je ze sobą. Wtedy zaczęłam mieć
straszliwego pecha. Moja ulubiona nauczycielka się rozchorowała
i zastąpiła ją prawdziwa zołza. Chłopak, z którym chodziłam
poczuł miętę do mojej koleżanki i w ogóle nic mi się nie
udawało. Kiedy przypadkiem znalazłam je u taty, od razu wszystko
wróciło do normy.
–
Podpuszczasz
mnie? – spojrzałem na nią podejrzliwie.
–
Po
co miałabym to robić – zrobiła minę, która z pewnością
wyrażała politowanie. – Czasem powinieneś wyłączyć
racjonalno – analityczne obwody w swoim mózgu. Zobaczysz
wtedy, że życie jest piękniejsze. Zrobię coś do picia.
Wstała
i poszła do kuchni. Ruszyłem za nią.
–
Ale
jakieś poniemieckie pudełko... – marudziłem.
–
Dostałam
je od dziadka, kiedy miałam osiem lat – powiedziała zapalając
gaz pod czajnikiem. – Było to dla mnie wielkie wydarzenie, bo
wszyscy znaliśmy jego historię. Powiedział mi wtedy. „Dopóki
będziesz je miała wszystko ci się uda, tak jak mnie”. Wiedział
co mówi.
–
A
kim był twój dziadek? – zaciekawiłem się.
Nie
odpowiedziała. Poczekała aż woda się zagotuje i wlała ją do
filiżanek z torebkami z herbatą. Podała mi jedną, sama wzięła
drugą i usiadła przy niewielkim stole.
–
Pod
koniec roku 1942 dziadek miał 13 lat – powiedziała. – Ale był
taki wymizerowany i niewyrośnięty, że wyglądał góra na
dziewięć. Już wtedy był sierotą. Żeby przeżyć żebrał i
szukał jedzenia w śmietnikach. Opowiadał mi, że tego dnia był
wyjątkowo głodny i wyziębiony. To był październik albo listopad.
Wiedział tylko, że to była niedziela, bo ludzie szli do kościołów.
Znalazł wtedy w koszu na śmieci w pobliżu kawiarni dla Niemców
nie dojedzone ciastko. Był tak zaaferowany, że nie zauważył
żołnierza, który podszedł niepostrzeżenie i położył mu rękę
na ramieniu. Dziadek zobaczył czubki wojskowych butów. Tak mówił:
„Zobaczyłem czubki wojskowych butów”. Nic więcej. Ale nie
musiał nic więcej mówić. Był uciekinierem z odciętego już
wtedy od świata getta, nie miał dokumentów i gwiazdy Dawida, którą
powinni nosić po aryjskiej stronie wszyscy Żydzi, którzy ukończyli
12 lat.
–
Nie
przyszło mi do głowy, że jesteś Żydówką – wypaliłem i od
razu poczułem się głupio.
–
Ty
też nie opowiadasz o swoich korzeniach, ale robi to za ciebie twój
najlepszy przyjaciel – odcięła się.
–
On
mówi o mnie, że jestem?... – przeżyłem mały szok.
–
Owszem
– przytaknęła.
–
Nie
jestem... A może tylko o tym nie wiem – zrobiło mi się, nie
wiedzieć czemu głupio. – W każdym razie nie przeszkadzało by mi
to.
Popatrzyła
na mnie dziwnie.
–
Niemiec
szarpnął go lekko i odwrócił twarzą do siebie – kontynuowała.
– Dziadek poczuł zapach wódki. Żołnierz uśmiechnął się i
wyciągnął w jego stronę rękę z pudełkiem landrynek...
–
Tym
pudełkiem? – zapytałem niepotrzebnie.
–
Tak
– potwierdziła. – Dziadek nie wiedział co zrobić. Niemiec
wcisnął mu je do ręki, poklepał po twarzy i odszedł. Od tamtej
chwili wszystko się zmieniło. W zrujnowanym domu, w którym
pomieszkiwał, wypatrzył go kolejarz i ukrył najpierw na wsi pod
Krakowem, a kiedy zrobiło się tam niebezpiecznie na stryszku w
domku dróżnika, co było dość ryzykowne, bo często zaglądały
tam patrole bahnschutzu. Najgorzej było w styczniu 1945. Kolejarz
nie pojawiał się, za to wszędzie było dużo Niemców. Wtedy
uratowały go landrynki z pudełka. Zostało mu ich zaledwie kilka.
Brał do ust jedną dziennie. Mówił, że wtedy czuł w sobie
przypływ sił, jakby zjadł wielki obiad. Kiedy zobaczył przez
szparę rosyjskich żołnierzy zostały mu jeszcze dwie...
–
Piękna
historia – oceniłem.
–
Nie
opowiadaj o tym nikomu, bo dziadek uważa to za bardzo intymne
wspomnienia, którymi nie wolno dzielić się z obcymi – poprosiła.
–
Ale
mnie opowiedziałaś – zrobiłem minę, która w założeniu
miała być szelmowska.
–
Wybrałam
mniejsze zło – stwierdziła. – Gdybym ci nie opowiedziała, to
jutro rozpowiedziałbyś wszystkim, że jestem wariatką.
–
Nie
doceniasz mojej dyskrecji – chciałem, żeby wyraźnie zabrzmiało
w moim głosie oburzenie.
Uśmiechnęła
się pod nosem.
Pozostałem
dyskretny aż do dzisiaj. I nie czuję się winny, gdyż sama mnie
sprowokowała do tej opowieści.
W
mailu nie napisała do mnie ani słowa. Załączyła tylko zdjęcie.
Było na nim wielkie biurko z egzotycznego drewna, na którym stała
mosiężna tabliczka z jej nazwiskiem. Z tyłu, za skórzanym, pustym
fotelem było okno, z którego rozciągał się widok na wieżowce i
morze. Wyglądało to na Dolny Manhattan. Na środku biurka, obok
Macbooka leżało pudełko po landrynkach.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz